Właśnie przed chwilą byłem świadkiem „orędzia” prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Nie wiem czy mam się śmiać czy płakać. Myślę, że płacz byłby bardziej odpowiedni.
To, co zobaczyliśmy w naszych telewizorach zakrawa na kpinę. Słowa prezydenta, uświetnione podkładem muzycznym i obrazami, które miały nam pewnie pokazać, co prezydent miał na myśli. Uśmiałby się nawet Andrzej Batko – specjalista od języka wpływu i manipulacji. Żenada to słabe określenie tego cyrku.
Prezydent chciał całej Polsce pokazać, że Unia Europejska to banda pedałów i antychrystów a on stoi na straży moralności naszego katolickiego kraju. Zrobić to chciał przy pomocy tanich chwytów marketingowych i używając pseudo-technik manipulacji. Każde słowo prezydenta ubarwione było odpowiednim obrazem. Gdy słyszeliśmy, że traktat chce równouprawnienia, mogliśmy zobaczyć ujęcie przedstawiające ślub pary homoseksualnej, gdy prezydent mówił o prawach własności ujętych w traktacie, w tle Erika Steinbach rozmawiała z kanclerz Niemiec (zapewne o masowych żądaniach zwrotu niemieckiej własności na terenie Polski).
Może to język, który przemawia do ćwierćinteligentów i ludzi umysłowo ograniczonych, jednak mnie całe to przedstawienie obraziło. Jak głowa państwa może serwować nam coś takiego? Jak głowa państwa, wykorzystując swoje prawo do wygłoszenia orędzia, może stworzyć reklamówkę (słabą) poglądów partii jedynie słusznej? Dla mnie to skandal. Obraza instytucji Prezydenta Rzeczpospolitej i kpina z tego najwyższego urzędu.
Pisać by można na temat tego orędzia wiele. Specjalnie jednak nie poruszam tu meritum sprawy – poglądów na temat traktatu – chcę, by one pozostały w tyle. Nie chodzi w moim tekście o poglądy – chodzi o to, do jakiego dna doszliśmy, do czego gotowi są posunąć się politycy, aby przekonać (?) nas do swoich racji. Prezydent posunął się krok za daleko. Ośmieszył siebie, a mnie – mieszkańca tego kraju – obraził. Czuję niesmak jakiego już dawno nie czułem.