Jestem wściekła na siebie, deszcz strumieniami leje się z nieba, pod nogami kilogramy błota, przede mną migoczą czerwone lampki wskazujące innych biegaczy, mijamy 22km a ja czuje zniechęcenie : Ciemność i samotność mają mi towarzyszyć tak do końca ? Może ja się po prostu do tego nie nadaje, za małe miki ze mnie.Cisza !!! Uspokój te myśli , w głowie trwa walka dobra ze złem , oczywiście nie chodzi o to że chce zrezygnować , po prostu muszę znaleźć jakiś punkt zaczepienie, coś co odpędzi dość mroczne myśli.Lubie samotne bieganie, ba czekam często na to z utęsknieniem , lecz teraz chciałabym by ktoś był obok mnie, zajął myśli…Kurcze może zanucę coś w stylu,,chlupie woda w przemoczonym bucie…Nie odważę się jednak na głośne śpiewanie, jeszcze nie teraz , zanim dokończę tą myśl nagle słyszę kilka kroków od siebie -Łemkowyna, błotowyna donośny głos jakiegoś Wariata który nie wstydzi się nucić na prędce wymyślony utwór muzyczny, sprawia to że w końcu się uśmiecham , spoglądam zaciekawiona gdzie jest ów Bard , który po chwili dziarsko krzyczy -hej i dorównuje mi kroku.

Gadamy , a ja z każdym kilometrem czuję się lepiej , no cóż dusza Ultrasa , za kilka kilometrów mamy schronisko, krzyczę do Adama i Pawła że trzeba się pospieszyć pomidorówka czeka , instynkt przetrwania zadziałał , śmiejąc się wpadamy do bazy na 48km .

Jesteśmy kompletnie mokrzy , trzeba przebrać chociaż skarpety , zjeść , wypić, uzupełnić płyny w bidonach i lecieć dalej .
Bezskutecznie usiłuje się dodzwonić do Łukasza, niestety…Adam proponuje pomoc swoich Serwisantów, na razie jednak nie chce się narzucać , mówię że nic nie potrzeba , za chwilę wyruszamy w trójkę w dalszą drogę

Ciągle pada, wszystkie buty wyglądają już tak samo, jedna marka ,,Błotowyna ” – brnąc po kolana przez rzekę nie staramy się już nawet szukać kładki , przecież wiadomo że jej nie ma , przynajmniej przez chwilę ujrzę kolor swoich saukonów .

Humory nam dopisują , razem jest zdecydowanie raźniej , wsparcie mentalne, ale też praktyczne, przypominamy sobie nawzajem o konieczności picia i jedzenia,.Padający deszcz przestał przeszkadzać , błoto które wdziera się w dosłownie każdą część ciała w tej chwili nas po prostu bawi , toczą się zwyczajowe rozmowy o życiu , pytam Paweł Bugajny o triatlon , ma przecież przy tej mocno wodnej pogodzie zdecydowaną przewagę nad nami …Zaczyna się powoli rozjaśniać …Budzi się dzień, na słońce nie ma jednak co liczyć, podążamy właśnie przez Bukowy las , noc jeszcze próbuje walczyć z nadchodzącym dniem , lecz powoli przegrywa , ponury poranek w świetle złoto-czerwonych liści wygląda dość surrealistycznie , wpadam w ten nastrój , przypominam sobie wiersze Stachury , jest niesamowicie .

…Wschody słońca są ciekawsze bo zawsze wiąże się z nimi jakaś historia …” Proste słowa, które chyba na zawsze utkwią już w mej pamięci …Melancholijny nastrój mija po zderzeniu twarzy z błotem .
Docieramy na 64km -Kolejny punkt odżywczy .

Niesamowite już po 14- u godzinach przestaje padać i o dziwo : Wychodzi słońce – a nie mówiłam , krzyczę rozradowana do Pawła i Adama – Mówiłaś , ale 10 godzin temu !

Lecimy dalej w dobrych nastrojach : Na trasie dowiaduje się że Sebastian i Igor są cały czas przede mną – Super , o to chodzi , wszyscy mamy dotrzeć do mety .Paweł Bugajny ciągnie nas teraz jak szalony , a ja mam wrażenie że piekła nie ma , nie czuję potrzeby snu i specjalnego odpoczynku , wspólnie ustalamy że w Chyrowej nie robimy dłuższej przerwy na spanie, nie ma przecież takiej potrzeby , lepiej wykorzystać do maksimum bieg póki jest jasno, z optymizmem docieramy do 80km .Właśnie wybiega Igor, miło Go widzieć , jest w świetne formie , On już wraca na trasę my idziemy się najeść .

Tym razem już korzystam z pomocy Romualda i Dawida, podziwiam ich , są gotowi pomóc w każdy możliwy sposób , pewnie też maja prawo być już zmęczeni , chociaż tego po nich nie widać , podają mi bułkę , pytają czego potrzebuje.Niesamowita ekipa .Już teraz czuję się ich dłużnikiem .
Koniec popasu : Czas ruszać do końca dnia nie zostało już dużo czasu :

Delikatnie wspinamy się połoniną, wokół roztacza się bajeczny widok ukwieconej łąki , niesamowite widzieć fioletowy dywan kwiatów o tej porze roku ,muszę przystanąć , pozachwycać się tym chociaż przez chwilę. Kilka kilometrów dalej nie jest już tak romantycznie.Wiemy już że postawiona przez Kogoś teza że druga część trasy będzie łatwiejsza staje się ułudą .Z trudnością opierając się na kijach brniemy w błocie pod górę

.
Dzień chyli się ku końcowi, powoli zaczynają się kryzysy …Próbuje to przełamać Adam – Na 90km będzie niespodzianka !
-Jaka ? Próbuje podpytać
– Wiesz co to jest niespodzianka ? Dalej pospieszmy się .
Więc mamy cel , dobrnijmy do 90km – A daleko jeszcze ? Znowu robi się weselej , tyle że czołówki trzeba już zapalić.Nadchodzi zmierzch i obiecywany 90km , a nagrodą okazuje się niebiańskie w smaku migdały w czekoladzie posypane cynamonem – mam wrażenie że nigdy nie jadłam nic równie pysznego. Morale zdecydowanie poszybowały w górę , no przez jakiś czas jakiś : W gruncie rzeczy prości ludzie z tych ultrasów,: Gdy na trasie jesteś już ponad 16 godzin nie da się już udawać kogoś innego, spadają wszelkie maski, w które przebieramy się na co dzień,nie ma znaczenia kim jesteś i czym się zajmujesz w tym innym realnym świecie, liczy się tu i teraz , dlatego rozmowy które toczą się na trasie są o wszystkim , dlatego też tematy tych dyskusji(, lub czasem i monologów, bo zapominasz nawet chwilami że obok Ktoś idzie i uważnie słucha )powinny pozostać tajemnicą . o kur…a po raz kolejny już tej doby wymyka się mi nie-całkiem cenzuralne słowo, w momencie gdy nawet kije nie pomagają utrzymać równowagi podczas zbiegu błotną lawiną .

W niedalekiej odległości widzimy już asfaltową drogę – rzadko mi się to zdarza , lecz tym razem cieszy myśl że chociaż przez chwilę zmienimy nawierzchnie i nogi przez moment odpoczną od wszechogarniającego błota: I właśnie tu popełniliśmy błąd który dość boleśnie odbił się przede wszystkim na Pawle : Wiemy że zegarki wskazują że to jeszcze nie ten moment że Iwonicz to jeszcze trochę ale naiwnie, jak dzieci zakładamy że technologia płata czasem figle i pomimo że do tej pory pilnowaliśmy się nawzajem by w trójkę razem podążać do celu , teraz przyspieszamy radośnie wierząc w cuda ze to już tuż , tuż, że zaraz czeka na nas gorąca herbata, suche skarpety i bułka .Uniesieni nadzieją na ujrzenie już tuż za rogiem schroniska toczymy wizje mety , radość ogromna która nas rozpiera sprawia że postanawiamy że spanie na 100km nie ma sensu , jesteśmy w formie ., lecz Iwonicza jeszcze nie ma ani za rogiem , ani za kilometrem , dwoma, trzema …Pojawia się zwątpienie , a do Amfiteatru trafiamy po 6-u km asfaltu , Paweł ma dość.

Dawid i Romuald dwoją się i troją my nam pomóc.Przebieram się jakoś tak nieporadnie , zimno mi i trudno mi się skupić Romuald podaje mi kubek czegoś gorącego , nie pytam co to wypijam trudną do określenia ciecz.Rozgrzewa , dopiero po chwili ze śmiechem uzmysławiam sobie że to rosół, nie jem mięsa od 3-ech lat , zapomniałam jak on smakuje … Tymczasem Paweł ze smętną miną oznajmia że nie da rady : To Jego najdłuższy dystans , jaki do tej pory pokonał , powinien być dumny z siebie , lecz w oczach widać w tym momencie tylko smutek : Wiem że żadne słowa nie są w stanie w tym momencie ugasić żalu który czuje się w tym momencie, może powinnam podejść , powiedzieć coś , a może tylko podziękować że dotarliśmy razem aż tutaj … Wybiegamy : Do kolejnej bazy mamy 20km , jest nam zimno przyspieszamy , czujemy moc, chcemy tym tempem poruszać się jak najdłużej : Chcenie to nie to samo co rzeczywistość , a ultra w kolejnej odsłonie ukazuję swą drapieżną postać .

Czuje że nogi wokół kostek coraz mocniej puchną , z niepokojem obserwuje kroki Adama, coś niedobrego zaczyna się dziać , czyżby kulał ?  Nie rozczulamy się nad sobą , nadal zachwyca piękne gwiaździste niebo , lecz z tyłu głowy zaczyna pojawiać się strach przed kontuzją i o dziwo , także zmęczenie : Adam otwiera puszkę jakiegoś energetyka , wypijamy na pół wierząc że kofeina da nam kopa, że ,,Jakoś to będzie ” – JAKOŚ też dobijamy do Puław na 121km , o dziwo w czasie dużo lepszym niż zakładaliśmy , być może tempo to przyczyniło się niestety do tego że noga mojego kompana nie wygląda zbyt dobrze , prawdę mówić obraz jest koszmarny ( Jak On mógł z tym biec ? ) . Oboje jesteśmy koszmarnie zmęczeni , pada propozycja by przed kolejnym etapem zdrzemnąć się tu przez chwilę , ochoczo na to przystaje .Kładziemy się na ławach , lecz kiedy Romuald każe nam iść bo kilkanaście metrów dalej jest sala z materacami z trudem wstajemy i tam zasypiamy: Całe 15 minut.
Dawid stara się coś zrobić z nogą Adama , ogląda też moje opuchnięte kostki .Decyzja co dalej należy jednak do nas samych .Wstajemy i wychodzimy w ciemność, w ostatniej chwili dostaje jeszcze na drogę worek z żółtym serem , jakieś bakalie i napełnione herbatą bidony .Po raz kolejny myślę o Nich : Cudowny Team :

Niestety po 2-óch kilometrach przebytych w okrutnie długim czasie nadchodzi kres wspólnego pokonywania trasy Łut . Znowu brakuje słów , tak daleko i blisko do mety , lecz realnie oceniając sytuacje oboje przyznajemy że w tym tempie , nie dotrzemy do mety, Adam dzwoni by Go odebrano, zrezygnowany głos , lecz pomimo to stara się nastawić mnie pozytywnie, pyta co potrzebuje. Wyjmuje ze swojego plecaka swoje żele i zastanawia się co jeszcze mogłoby mi pomóc: Za to uwielbiam Ultrasów i takich właśnie ludzi , pomimo bólu fizycznego i trudniejszego jeszcze odczucia niespełnienia, które na pewno teraz gdzieś się pojawiło , nie traci się z oczu drugiego człowieka , chociażby dlatego już warto przecież było tu przybyć.

Zostaje sama : Po raz pierwszy w życiu na trasie Ultra muszę pokonać noc w pojedynkę .Samotności się nie boje, spotkanie ze zwierzyną raczej by mnie zaciekawiło , lękiem napawa mnie tylko możliwość zbłądzenia , bo to mogłoby mnie kosztować straty czasowe i w efekcie nie zmieszczenie się w limicie :  Wyostrzam wszystkie zmysły , tak jak ,,obiecywał ” organizator ta noc jest mglista, momentami obraz jest tak niewyraźny że mam wrażenie że kręcę się w kółko, do tego robi się coraz chłodniej .Niesamowite jest wrażenie gdy przemyka się wąską ścieżką pomiędzy drzewami , z oddali słychać głos Puchacza , czuje się teraz jak część tej puszczy,nierozłączny element dzikiego świata . Metr za metrem , kilometr za kilometrem w świetle lampki zbliżam się jednak do wschodu słońca, powtarzam sobie to już od kilku godzin , po drodze zdarzały mi się nawet jakieś drobne majaki , raczej zabawne niż niebezpieczne lecz teraz naprawdę już zbliża się świt , a z nim rodzi się nadzieja:

W życiu nie widziałam piękniejszego wschodu słońca , zapamiętam go na bardzo długo :Cudownie jest, powietrze jest , w plecaku chleb , do chleba ser…cisną się na usta słowa poety , a ja odżywam : Gdyby doba składałaby się z załóżmy czterech wschodów słońca mogłabym powalczyć z samym Bartoszem Gorczycą , wiem że ten stan euforii porannej może zniknąć tak nagle jak się pojawił, lecz póki co chce się nim cieszyć, realnie oceniam swój czas i wiem że jak postaram się trochę to bez trudu złamie 34 godziny co w obecnych warunkach będzie dla mnie jak mistrzostwo świata . Ostatni punkt , do mety pozostaje 14km , z czego jak mnie informują 2 ostatnie po asfalcie , to już prawie koniec.

Na metę w Komańczy dobiegam po 33 godzinach i 39min.
Jestem FINISCHEREM ŁEMKOWYNY ULTRATRAIL .